14.

Wielokrotnie pisałem, że miłość jest Bożym wezwaniem, by dawać siebie, jednak nigdy tego nie argumentowałem. Myślę, że powinienem to zrobić.

Mamy być naśladowcami Chrystusa, Jego miłość ma być dla nas wzorem. To jest Jego nakaz, który On sam nam zostawił. A przecież Jego miłość jest samym dawaniem. My nie mamy Mu co dać. Możemy tylko dawać siebie w sensie powierzenia się Mu, w sensie oddania się do dyspozycji, w sensie pragnienia, by Jego wola stawała się naszą wolą. Ale nic poza tym. Gdyby było inaczej, oznaczałoby to, że Jemu czegoś brakuje, że nie jest nieskończenie doskonały, a więc że nie jest Bogiem. A przecież On jest Bogiem! Skoro tak, to Jego miłość jest samym dawaniem, a Jego wezwanie, by Jego miłość była dla nas wzorem, jest wezwaniem, by nasza miłość również była samym dawaniem. Nie oznacza to, że nie mamy przyjmować tego, co nam ktoś ofiarowywuje - przeciwnie, powinniśmy - tak jak On zawsze przyjmuje dary, jakie my Mu z siebie zanosimy. Ale istotą miłości jest samo dawanie.

Jeśli więc Bóg zsyła na ciebie miłość (bo to On ją zsyła - nikt inny), to oznacza to, że On wzywa ciebie, byś dawała siebie temu, którego kochasz. Mało, ty masz dawać siebie tylko dlatego, że kochasz, a nie dla jakiegoś za coś - On nie ma za co nas kochać, a jednak kocha nas i daje nam siebie niezależnie od tego, jak bardzo nie zasługiwalibyśmy na Jego miłość.

Jeśli więc kogoś kochasz, to jest to ta twoja lekcja, jaką Bóg ci zadał w twojej nauce miłości. I nieważne, czy ten ktoś zasługuje na twoją miłość. I nieważne, czy ta miłość znajdzie kiedykolwiek swoje spełnienie. Ważne jest tylko to, że to Bóg zadał ci tę lekcję. Ale On ci nie mówi idź na oślep, o nic się nie martw, jakoś to będzie. Nie ma tak dobrze - Bóg nie zwalnia ciebie od odpowiedzialności. Ale jest tyle różnych form dawania siebie, że zawsze możesz znaleźć taką, która nie prowadziłaby ciebie do grzechu, która nie zagrażałaby twojemu ja, a przeciwnie, przyczyniałaby się do twojego wzrostu, która prowadziłaby ciebie ku świętości.

Miłość jest lekcją - już kochasz, ale jednocześnie dopiero uczysz się kochać. Ten aspekt lekcji jest tym, o czym lubimy zapominać. Wygodnie jest myśleć, że miłość to taki błogi stan, przy którym nie pamięta się Bożym świecie (to wtedy, gdy wszystko przebiega po naszej myśli), lub też, że miłość to taka nieokiełznana siła, której jeśli ulegniemy, to tylko na naszą zgubę (to wtedy, gdy zagubił się sens tej miłości). Tymczasem jest to lekcja dawania siebie i to nawet wtedy, gdy nie potrafimy odnaleźć sensu tej miłości. Mało. Jest to lekcja dawania siebie bez żadnych barier, bez żadnych granic. Dawania siebie do końca. Ale mądrego dawania. Takiego, przy którym niczego się nie traci, a przeciwnie - zyskuje się to, co samemu się daje. Tu prawa arytmetyki są nieprzydatne i lepiej o nich zapomnieć. Chociaż nie. Wykreśl to zdanie. Wcale nie należy zapominać, należy pamiętać - jeśli dajesz komuś coś, czego źródłem jesteś ty sama, to wtedy tracisz. Jeśli jednak twoim źródłem jest Bóg, to wszystko to, co dajesz, sama również dostajesz. I to w dwójnasób, tak by tego starczyło i dla ciebie i dla tego któremu dajesz.

Bóg nas kocha. I wszystko co od Niego pochodzi, jest dla naszego dobra. A ze wszystkich darów, które daje nam tu na ziemi, najcenniejszym jest właśnie miłość. Bo to jest Jego miłość, którą On poprzez nas przemawia do nas wzajemnie.



13.

Opisałem wszystko, co we mnie ładne (a w każdym razie co ja uważam za ładne). Nie wiem, czy tobie było to potrzebne. Być może nie. Być może nazywasz mnie teraz dewotem. Trudno. Zdarza się w najlepszej rodzinie (z francuskim i fortepianem). Ale to nieważne. Najbardziej boję się, że to moje pisanie zamiast ciebie przybliżać do Boga, mogło od Niego oddalać. Bo to nie wystarczy pisać nabożne listy o miłości, by nieść ze sobą miłość i Boga.

Nadal pragnę dawać siebie, ale już nie mam co dawać. Bo tylko ta moja wiara, być może naiwna, ale szczera, autentyczna i nie wyczytana z książek, a tylko później potwierdzona lekturami, i to moje spojrzenie na miłość, tak ściśle związane z Bogiem, tylko to jest we mnie ładne. Reszta jest szara i nieciekawa.

I nie przeceniam tego, co ci dałem. Bo teoria może troszeczkę pomóc, ale miłości człowiek uczy się samym życiem. I każdy chłop, który jest chłopem, choćby był tylko efemerydą w twoim życiu, dał ci więcej, niż ja tym swoim pisaniem. Rzecz nie w tym, by ładnie pisać o miłości, lecz by ładnie kochać.

A miłość jest radością.

Właśnie dlatego nie musisz zabiegać o szczęście, że miłość jest radością.

Radością jest chłopak, że jest. Radością jest chłopak, że jest taki, jaki jest. Radością jest chłopak, bo cię kocha. Radością jest chłopak, bo jest przy tobie blisko. I on wcale nie musi się stawać na głowie, by przynieść tobie radość. Fatalnie tańczy, ale taniec z nim jest dla ciebie większą radością niż z wyśmienitym tancerzem. Ma pusto w głowie, ale rozmowa z nim jest dla ciebie większą radością niż z kimś najmądrzejszym na świecie. Jest śmiertelnie nudny, ale przebywanie z nim jest dla ciebie większą radością niż z kimś szalenie błyskotliwym. Ma cholernie ciężką łapę, ale tylko gdy on głaszcze twoje włosy, daje ci tym radość. On nie musi się starać, by przynieść tobie radość, bo jeśli potrafi cię kochać, jeśli ładnie cię kocha, to jego miłość jest dla ciebie radością. I to wcale nie musi być twój ukochany. Również twój niekochany, jeśli ładnie cię kocha, to jego miłość też jest dla ciebie radością.

Po tym zawsze poznasz, jaka jest czyjaś miłość, bo jeśli potrafi cię kochać, to swoją miłością przynosi ci tylko radość.

Ale zdarza się też i tak, że radość była, lecz zaczyna gdzieś umykać, robi się jej co raz mniej. Jest to znak, że między was wradł się szatan, że chce zniszczyć waszą miłość. Wspominałem już, że ma no to całą gamę pomysłów. Ale istotą każdego z nich jest to, by zagłuszyć waszą radość.

Wyobraź sobie taką sytuację: Masz chłopaka. Ale ten chłopak zaczął się spotykać z inną dziewczyną. Szybko jednak doszedł do wniosku, że to nie to i wrócił do ciebie. W tobie początkowo odezwała się zazdrość, twoja ambicja była urażona - jak on w ogóle śmiał spojrzeć na inną. Ale przecież wrócił, więc to już nie jest problem urażonej ambicji. A mimo to między wami nie jest tak jak dawniej, już wcale tak się nie cieszysz. Bo nie masz pewności, czy on wrócił dlatego, że cię kocha, czy tylko dlatego, że mu z tamtą nie wyszło. Chcesz się jakoś o tym przekonać. Świadomie lub nie, zadajesz mu ból. Np. umawiasz się z nim, a potem zapominasz, albo przychodzisz godzinę później (jak kocha, to poczeka). Jemu też zaczyna brakować radości. W końcu dochodzicie do wniosku, że trzeba się rozstać. Bóg nie wygasił waszej miłości. Ty go kochasz. On ciebie kocha. A mimo to rozstaliście się, bo zagubiła się gdzieś radość. Zwróć uwagę, że szatan wcale nie musiał się uciekać do grzechu, by zniszczyć waszą miłość.

Inny przykład. Wzięliście ślub. Poza sobą świata nie widzicie. Tu szatan nic nie wskóra podstawianiem kogoś trzeciego. Ma dla was inny pomysł. Teraz wam jest potrzebna forsa. To dla was najważniejsze. Nie macie mieszkania, a przecież musicie je mieć. Twój mąż pracuje na 10 książeczek w spółdzielni studenckiej. Gania od jednej roboty do drugiej. Ty przynosisz coś do domu. Charówa. Gdy kładziecie się spać, to nawet nie macie sił, by nacieszyć się sobą. A tu w kasie ciągle mało. Mąż jedzie na saksy - tam najlepiej można się nachapać. Ty urlop spędzasz sama. Tak to trwa rok, dwa... W końcu szatan ma dla was nowy pomysł: To bez sensu, tak w kółko zapieprzać - z tych pieniędzy trzeba coś mieć. Zaczynacie wydawać. Telewizor (z Pewexu, bo taniej), video i coś tam jeszcze i coś. Powróciła do was radość. Ale to już nie jest radość z tego, że się kochacie, ale z tego, że macie. I o paradoksie - w pewnym momencie te rzeczy zaczynają was dzielić: sobie kupiłeś wieżę, komputer, a ja co z tego mam? Sama nawet nie wiesz, co chciałabyś mieć, ale jakoś czujesz się oszukana. To że macie, to nie jest żadna więź.

Jeszcze jeden przykład. Dostaliście mieszkanie. Szatan szepce wam: Teraz musicie się urządzić. Kiedy macie to zrobić, jak nie teraz, gdy jeszcze nie ma dzieci, gdy możecie cały czas poświęcić na to, by jakoś porządnie mieszkać. Później skapcaniejecie i nie będzie wam się chciało. Początkowo idzie dobrze. Pomalować ściany. Wstawić graty. Pełna radość. Wreszcie na swoim. Ale tu jeszcze trzeba przestawić ścianę (co za kretyn to projektował), tu położyć glazurę, tu terrakotę. Acha, jeszcze koniecznie przesunąć zlew. Forsy nie ma - wszystko poszło na mieszkanie. Na szczęście twój mąż nie ma dwóch lewych rąk. Ty niewiele mu możesz pomóc, bo niby w czym. Nudzisz się. Lecz on się grzebie, a przecież w takim mieszkaniu nie można żyć - wszędzie cement, piasek, pył. Tu nikogo nie można zaprosić. Tu nie można mieszkać. Gdzie tu radość. Masz już dość tego mieszkania, tej roboty, tego wszystkiego. Ty masz do niego pretensje, że się grzebie, a on do ciebie, że wszystko chciałabyś mieć naraz, wszystko od razu...

Znowu zwróć uwagę, że szatan wcale nie musiał się uciekać do grzechu, by zniszczyć waszą miłość. Grzechem posłuży się dopiero na koniec, by przypieczętować to, co do tej pory osiągnął. Na razie podsuwał wam tylko racjonalne argumenty kiedy to zrobicie, jak nie teraz; pieniądze na mieszkanie trzeba skądś wziąć. Ja nie mówię, że wszystko co racjonalne kryje w sobie działanie szatana. Ja tylko twierdzę, że szatan racjonalnymi argumentami stara się odwrócić waszą uwagę od tego, że waszym zadaniem tu na ziemi jest uczenie się miłości. Że tylko to się liczy. Forsę na mieszkanie rzeczywiście trzeba skądś wziąć. Ale nie mieszkanie jest najważniejsze, a nawet nie jest nią miłość odłożona na później już w tym mieszkaniu, lecz najważniejsza jest ta miłość, która teraz trwa, w tych warunkach i w tych okolicznościach, w których teraz jesteście. Teraz. Nie kiedyś. Jeśli teraz pozwolicie zagłuszyć waszą radość, to tego kiedyś możecie w ogóle nie doczekać. (A tak przy okazji zobacz jakimi cwaniakami jest pokolenie naszych rodziców: przez całe wieki istniała instytucja posagów, która gwarantowała start każdego małżeństwa odpowiedni do statusu społecznego; a teraz rodzice spłacają ten posag w ratach, głośno przy tym krzycząc, że muszą wam pomagać, bo przecież sami nie dalibyście sobie rady; instytucję posagów wyśmiało właśnie pokolenie naszych rodziców - trochę pokory kochani rodzice, trochę pokory).

I jeszcze jedna uwaga.

To, że wtedy, gdy wokół was jest pełno ludzi, tęsknicie, by zostać tylko we dwoje, nie oznacza, że waszej miłości szkodzą ci ludzie. Przeciwnie. Miłość wymaga tego, by nią obejmować co raz większy krąg ludzi. Wasza miłość jest innym potrzebna. Z drugiej strony kontakty z innymi powodują, że wy również stajecie się bogatsi, a przez to sami macie więcej do dania. Na tym zyskuje wasza miłość. A to, że teraz chcielibyście być sami - trudno, później radość będzie większa.

Jest jeszcze jeden powód, dla którego nie wolno zamykać się przed ludźmi: Rzadko kto ma tak ugruntowane poczucie własnej wartości, by nie potrzebował potwierdzenia siebie w kontaktach z innymi (zresztą problematyczne jest mówienie o własnej wartości, jeśli tych kontaktów nie ma). Jeśli jedynym potwierdzeniem jest twój chłopak, lub twój mąż, to jeśli coś się między wami zachwieje, zachwieje się również poczucie własnej wartości. I tu wspomnienia lat minionych nie wystarczą (dobrze jest mieć taki kapitał, ale on szybko ci się wyczerpie). A może się okazać, że nawiązanie nowych znajomości będzie już nierealne. Nawet nie dlatego, byś była taka fatalna, ale po prostu dlatego, że musiałabyś się czymś zdecydowanie wyróżniać, by wejść w układ jakiś zastanych przyjaźni. Tracąc poczucie własnej wartości, tracisz wiarę w to, że możesz kochać. Wszak miłość jest pragnieniem dawania siebie. Po to by kochać, musisz wierzyć, że masz co dawać. Bez tej wiary na pewno nie uratujesz swojego związku. Bez tej wiary w ogóle twoje życie traci sens. Bo po co światu człowiek, który nie ma nic do dania, który nie może kochać. Liczysz już wtedy tylko na miłosierdzie Boże, że Pan mimo wszystko będzie chciał cię przygarnąć do Siebie. Już wiesz, że nie nauczyłaś się kochać. Twoją nadzieją jest tylko to, że będziesz mogła powiedzieć starałam się, chciałam. I zaczniesz się modlić, by Bóg nie odkładał twojej śmierci na później. Bo swoim życiem tylko ograniczasz innych, odbierasz im przestrzeń. Tym, że żyjesz, utrudniasz ich życie. A przecież ich życie ma sens - nie twoje. Bo oni mają co dawać - nie ty. Więc po co ty tu jeszcze?

Taka miłość my zawsze tylko we dwoje, to też pomysł szatana. Bo któreś z was prędzej czy później utraci wiarę, że ma co dawać. To już jest nie tylko zagłuszenie radości, to jest totalna beznadzieja.

Szczęście nie jest celem, o szczęście wcale nie trzeba zabiegać. Ono będzie ci dodane, bo miłość jest radością. Uważaj jednak na to, ile w was jest tej radości. I twojej i jego. Bo radość najwięcej mówi o tym, co się dzieje w miłości.



* * *

No i fajnie - ja tu się nagadałem, a za chwilę usłyszę, że może byś i dała się przekonać, ale ty już masz wszystko za sobą. I co z tego, że zrozumiałaś, że niepotrzebnie w twojej decyzji przyplątało się wiele motywów dalekich od istoty małżeństwa, co z tego, że widzisz, że ta nauka jest teraz trudniejsza, co z tego, że wydaje ci się, że to wcale nie miała być miłość ostatnia, skoro i tak już tego nie odwrócisz.

I to prawda, że Bóg nie cofnie ciebie, byś mogła jeszcze raz wybierać, byś mogła inaczej przeżyć te lata, które minęły. I to prawda, że nie możesz zacząć wszystkiego od początku - co Bóg złączył niech człowiek nie rozdziela, ale to nie oznacza, że przed tobą nie ma już żadnej drogi, że weszłaś na bezdroże, które musi się zakończyć twoją klęską. Bóg cały czas chce cię prowadzić i nadal wskazuje drogę. I to tę, która jest teraz dla ciebie najlepsza. A może być nawet i tak, że ta droga, którą teraz idziesz połączy się z tą, którą miał dla ciebie od samego początku. Dla Boga nie istnieje za późno i jeśli ty pozwolisz się prowadzić, to te drogi szybko zejdą się z powrotem.

Ale po to by to się stało, musisz zaakceptować sytuację, w której jesteś. A więc np. to, że twój mąż ciebie nie kocha, że wiecznie ma o coś pretensje - sama nie wiesz o co, że wcale ciebie nie szanuje, że traktuje cię jak przedmiot, jak rzecz. To wszystko powinnaś zaakceptować, bo Bóg prowadzi ciebie z tego miejsca, w którym jesteś, a nie z tego, w którym chciałabyś być.

Właśnie w tym momencie wiele osób popełnia błąd: Skoro nic nas nie łączy, to powinniśmy się rozejść. A potem okazuje się, że te nowe małżeństwa wcale nie są lepsze od pierwszego. Bo jeśli ktoś mówi rozejdźmy się, to oznacza, że nie potrafi kochać i że nie chce się uczyć miłości. A więc dla niego zmiana partnera nie jest żadną zmianą - on w nowym małżeństwie nadal nie potrafi kochać i nadal miłości uczyć się nie chce. O niepowodzeniu jego małżeństwa wcale nie decydowało to, że jego partner jest taki, czy inny, ale to, że sam nie chciał się uczyć kochać. A więc przyczyna o wiele bardziej pierwotna.

I to nieprawda, że nic was nie łączy. Łączy was ta obietnica, którą dostaliście od Boga w dniu ślubu, że zawsze gdy tylko będziecie chcieli, Bóg odnowi waszą miłość. I to wcale nie jest mało. Z tego tylko trzeba umieć korzystać. Właśnie wtedy, gdy wydaje się, że ta miłość nie ma już żadnego sensu, gdy wydaje się, że kosztuje zbyt wiele, gdy wydaje się, że nie sposób jej dalej dźwigać, właśnie wtedy najbardziej trzeba chcieć kochać. Tylko małżeństwo daje ci taką szansę, byś decydowała o swojej miłości i z tego warto korzystać. Łatwiej jest się uczyć miłości wtedy, gdy jest to układ chłopak-dziewczyna, bo gdy sytuacja przekracza twoje siły możesz wszystko rzucić i zacząć od początku. Mało - wtedy większym niebezpieczeństwem jest wmawianie sobie miłości, niż to, że ta miłość będzie od ciebie zbyt dużo wymagać. Ale za to teraz nie ma takiej sytuacji, by tobie miało sił zabraknąć. Bo Bóg zawsze odnowi twoją miłość, zawsze da ci swoją moc, byś mogła nadal uczyć się kochać.

Nie wolno mówić rozejdźmy się.

Bo z jednej strony tylko to, że kochasz, może zmienić twojego męża: To nie żaden frazes, że swoją miłością możesz kogoś zmienić. Tak jest naprawdę. Bo jeśli walczysz o uszanowanie swojej godności, o szacunek do tego kim jesteś, o szacunek dla wartości, które są dla ciebie ważne, kochając, to tę walkę masz szansę wygrać. Jeśli zaś w swojej walce kierujesz się nienawiścią, to w odpowiedzi otrzymasz również nienawiść - przegrasz, oboje przegracie.

A z drugiej strony jeśli mówisz rozejdźmy się, to oznacza, że ty również nie potrafisz kochać, że twoja miłość jeszcze nie dojrzała, że umiesz kochać tylko za coś, że dając oczekujesz czegoś wzamian. Być może Bóg kierował twoim losem tak, że tego nie musiałaś się jeszcze nauczyć, ale teraz jest to twoja lekcja, przez którą przejdziesz na pewno, bo teraz tylko od ciebie zależy, czy będziesz nadal kochać. Jeśli będziesz chciała kochać, to ta lekcja nie będzie dla ciebie za trudna. To jest ta twoja szansa, którą dało ci małżeństwo. I tej szansy nie znajdziesz poza małżeństwem.

Ale oczywiście życie nie jest schematem i może być nawet i tak, że właśnie w takim momencie Bóg ześle na ciebie nową miłość. Choćby tylko po to, byś mogła znowu uwierzyć, że masz co dawać, a więc, że możesz kochać, że jesteś zdolna do miłości. Nie wolno zamykać się w świecie stereotypów - to się w życiu zdarza, a to może być tylko marzeniem, albo tylko pokusą. Zawsze trzeba być otwartym na to, co mówi Bóg głosem twojego serca i głosem twojego sumienia. Być otwartym na znaki, którymi ciebie prowadzi. Bo nigdy nie jesteś sama. I nigdy nie będziesz sama. Zawsze z tobą jest Bóg. Bo On cię kocha. Możesz czegoś nie rozumieć, możesz nie wiedzieć ku czemu to wszystko zmierza, ale jeśli w jakiś wydarzeniach czujesz Jego obecność, to powinnaś Mu zaufać. Bo On cię doskonale zna i doskonale wie, czego ci potrzeba. I to wszystko chce ci dać! I jeśli tylko potrafisz Mu uwierzyć, potrafisz Mu zaufać, to to wszystko dostaniesz.

I nie przeraź się, jeśli już po tym, gdy odczuwałaś Jego żywą obecność, zacznie ci się wydawać, że Bóg cię opuścił. Jest swoistym paradoksem życia wiarą, że właśnie wtedy, gdy kroczymy właściwą drogą, Bóg milknie. Tak jak zamilkł, gdy Chrystus wisiał na krzyżu. Bo On wcale nie chce nas prowadzić za rączkę. Im bardziej pragniesz, by twoja wola pokrywała się z Jego wolą, tym większa jest twoja wolność. Bo Bóg ci ufa i nie musi bez przerwy ku czemuś napominać. Odezwie się dopiero wtedy, gdy zaczniesz się gubić - a ty gubisz się co raz rzadziej. Bo twoje pytania, to już nie to, czy wybrać dobro, czy zło, lecz czy rozpoznałaś ścieżkę, którą powinnaś była pójść. A nie ma jednej ścieżki. I nawet wtedy, gdy wydaje ci się, że błądzisz, zapewne jesteś na jednej z tych, którymi warto było iść. I Bóg nie musi interweniować. Jeśli jednak rzeczywiście zmylisz drogę, Bóg się odezwie. Pomoże ci się odnaleźć. Wskaże kierunek. Powie: Jestem tu, idź za mną.

Nie jesteś sama. I nigdy nie będziesz sama. Zawsze z tobą jest Bóg. Bo On cię kocha. Naprawdę.


12.

Małżeństwo jest widomym znakiem wspólnego pragnienia, by ta miłość, która trwa, była miłością ostatnią. I to nie ksiądz udziela wam ślubu - on jest tylko świadkiem, który powagą Kościoła potwierdza i błogosławi wasz związek (to tekst liturgii). Sakramentu małżeństwa udzielacie sobie sami. Ja biorę sobie ciebie za męża i ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci. To jest twoje pragnienie. Ale zaraz po nim następuje prośba skierowana wprost do Boga, by to twoje pragnienie stało się realne - Tak mi dopomóż Panie Boże Wszechmogący w Trójcy Jedyny i wszyscy święci.

Co więc Bóg na to, czy to wypełniła się Jego wola? Czy to On przyprowadził was tu do ołtarza?

Być może tak. Ale mógł mieć wobec was inne plany: zupełnie innej drogi - kapłaństwo, życie zakonne; mógł mieć dla was jeszcze inne miłości, a nawet jeśli ta miłość miała być miłością ostatnią, to mogliście się zwyczajnie pospieszyć.

Ale jak by nie było, to Bóg przyjął wasz wybór i rzeczywiście stał się gwarantem waszego małżeństwa.

Ale właściwie co On gwarantuje?

Czy szczęście?

Jeśli miała to być miłość ostatnia, na pewno szczęścia wam nie zabraknie. Ale będzie to niejako przy okazji. Bo naszym zadaniem tu na ziemi jest przygotowanie się do spotkania z Bogiem, a więc nauka miłości. Jeśli waszej miłości dużo brakuje, jeśli nie chcecie się dalej uczyć, to musisz się liczyć z tym, że czeka cię jeszcze wiele cierpienia. Bo tylko poprzez cierpienie potrafimy się wydobyć z własnego egoizmu - cierpienie zawsze przypomina nam, że miłości trzeba się uczyć. Tak więc szczęścia Bóg nie może wam zagwarantować.

Czy więc gwarantuje miłość, którą sobie przysięgaliście?

Znowu, może być i tak, że w waszej nauce potrzebna będzie miłość do kogoś innego. Może dopiero wtedy zauważycie, jak bardzo wasza miłość jest niedojrzała. Może dopiero wtedy przekonacie się, ile w was jest egoizmu. Może dopiero wtedy stwierdzicie, że nie można ustawać w nauce miłości. A więc miłości Bóg też wam nie gwarantuje.

Podobnie nie gwarantuje wierności i uczciwości małżeńskiej. Wszak szatan chce zniszczyć waszą miłość i ma całą gamę pomysłów dla was, byście zapomnieli o tym, że miłości trzeba się uczyć. A to, czy ulegniecie pokusom zależy tylko od was. Bóg szanuje waszą wolność i do niczego was nie będzie zmuszał. Owszem pomoże, jeśli poprosicie Go o pomoc, ale to nie wynika z sakramentu małżeństwa - tak czyni zawsze - lecz to, czy będziecie o Nim pamiętać, czy będziecie chcieli przezwyciężać pokusy, zależy tylko od was. Musicie sami chcieć. Jednak nie próbujcie sami przezwyciężać pokus - bez Boga nie da rady.

Jak sądzę, to co Bóg gwarantuje jest troszeczkę inne. Myślę, że to jest tak, że choćby wasza miłość chodziła nie wiem jak krętymi drogami, choćby przechodziły nad nią nie wiem jak wielkie burze, choćby między was wkradło się coś nie wiem jak strasznego, to zawsze, gdy tylko będziesz chciała, Bóg odnowi w tobie twoją miłość. A więc sądzę, że dzieje się coś podobnego co z miłością do samego Boga - tylko Bóg rozdaje miłość, ale podobnie jak przy miłości do Niego, tak i tu, ty możesz o niej decydować. Ale tylko o swojej miłości, nie o miłości męża. I z kolei on może decydować o swojej miłości, ale nie o twojej.

A teraz popatrz: małżeństwo nie jest potrzebne Bogu - ono jest potrzebne tobie. Powierzając się do końca swojemu chłopakowi, chciałabyś mieć pewność, że to nie będzie wyszłam za maż - zaraz wracam. I to nie są żadne babskie fanaberie - to jest tobie rzeczywiście potrzebne. I to będzie potrzebne twoim dzieciom. Nawet im jeszcze bardziej niż tobie. Bo tak jak cierpienie przypomina nam, że miłości trzeba się uczyć, tak poczucie bezpieczeństwa, stabilności potrzebne jest, by miłość mogła dojrzewać, szczególnie młoda miłość. Miłość zagrożona nigdy nie dojrzeje.

Ale popatrz dalej: gdyby w naturze człowieka nie leżał grzech, gdybyśmy zawsze potrafili rozpoznać wolę Bożą, gdyby ta wola zawsze stawała się naszą wolą, gdybyśmy nie zabiegali o szczęście, a zawsze chcieli się uczyć miłości, to małżeństwo nie byłoby potrzebne również tobie.

Małżeństwo ma zrekompensować naszą niedoskonałość, po to, by mogła w pełni rozwinąć się twoja miłość, po to, byś swoją miłością mogła ogarniać coraz większy krąg ludzi (zwróć uwagę, że jeśli przeżywasz miłość szczęśliwą, to dla wszystkich masz więcej uśmiechu, każdemu jesteś bardziej życzliwa) i wreszcie po to, byś miłości mogła uczyć innych.

I niech cię nie zwiedzie to, że skoro jest tyle rozbitych małżeństw, że skoro w tylu rodzinach nienawiść zajęła miejsce miłości, to powinnaś szukać innego rozwiązania, innego schematu (każda instytucja to tylko pewien schemat). Nic z tego - nie znajdziesz. Bo nie można w sposób instytucjonalny zagwarantować sobie doskonałości. Już sam pomysł przepełniony jest ludzką pychą. Małżeństwo też ci tego nie zapewnia. Ale gwarantem twojego małżeństwa jest sam Bóg. I to jest atut. A to, że tyle małżeństw przeczy wartościom, którym miało służyć, oznacza jedynie, że nie bardzo rozumiemy, czym małżeństwo jest i nie bardzo potrafimy korzystać z gwarancji, jakich Bóg nam udziela (zwróć przy tym uwagę, że te gwarancje nie mogą być silniejsze, bo wszystko co Bóg czyni wobec ludzi, czyni z całkowitym poszanowaniem ich wolności).

A zacząć trzeba od samego początku - od decyzji o małżeństwie.

Jakże często ślub staje się ucieczką przed samotnością, ucieczką przed drobiazgowym nadzorem rodziców, ucieczką przed atmosferą nienawiści panującą w domu rodzinnym... Jakże często małżeństwo ma zapewnić azyl, schronienie przed światem, ma zapewnić status społeczny, czy status majątkowy... To wszystko jest życie. Bo ty uwierzyłaś szatanowi, że musisz zabiegać o swoje szczęście. Jeśli małżeństwo to zapewnia, to dzieje się tak tylko przy okazji. Nie to powinno decydować o małżeństwie, bo nie temu małżeństwo służy.

Podstawowe pytanie, to czy to miłość kieruje was ku sobie?

Jeśli tak, to jaka ta miłość jest?

Czy jest to miłość dojrzała?

Nigdy nie będziesz mogła powiedzieć ja umiem kochać, ale to czy to jest miłość dojrzała, możesz powiedzieć. A więc po pierwsze, czy dominuje w niej postawa dawania? Czy dając, nie oczekujecie czegoś w zamian?

I dalej. Już parę razy mówiłem, że dojrzała miłość nie ogranicza wolności osoby, którą się kocha. Że jedynym wymaganiem, jakie miłość stawia osobie kochanej jest to, by ona nie ograniczała mojej wolności. Jest to prawda ogólna, ale szczególnie ważna w odniesieniu do prawa do własnej tożsamości, a więc do prawa bycia tym, kim się jest oraz do prawa decydowania o tym, kim chciałoby się być. A jak to u was wygląda? Czy wasza miłość nie jest przypadkiem zbiorem wzajemnych życzeń i wymagań - dobry mąż to..., dobra żona to...?

I tu wracamy do granic tolerancji. Bo z jednej strony źle wróży waszemu małżeństwu, jeśli drobiazgi urastają do rangi problemów, ale z drugiej jeszcze gorzej jest, jeśli nie potrafisz walczyć o wartości, które są dla ciebie ważne.

Jeśli ktoś ci mówi, że to strasznie dziecinne tak ufać ludziom, ale to się tobie w sobie samej podoba, to nie powinnaś tego zmieniać. Mało - powinnaś umieć walczyć o szacunek do tego, że właśnie taka jesteś. Jeśli ktoś ci mówi, że nie można tak wszystkiego przeżywać, a ty uważasz, że to jest w tobie ładne, to tego też nie powinnaś zmieniać. I o to też powinnaś umieć walczyć. Nie twierdzę, że nic nie musisz w sobie zmienić, że jesteś ideałem - nie jesteś - nikt nie jest. Ale to, co musisz w sobie zmienić, wskazuje ci sam Bóg twoim głosem sumienia. Jeśli coś ci się w sobie podoba, to na pewno podoba się również Bogu. I choćbyś nawet przyznawała, że to niepraktyczne, to tego zmieniać nie powinnaś - mało, tego zmieniać ci nie wolno. Jeśli byś wyzbyła się tego, co uważasz w sobie za ładne, a nawet jeśli tylko przestałabyś to w sobie cenić, to utraciłabyś zdolność kochania. Bo przecież miłość jest pragnieniem dawania siebie. Jeśli nie byłoby w tobie nic, co uważałabyś za ładne, to nie miałabyś co dawać, nie mogłabyś kochać. Taka miłość, która jest ciągłym uleganiem, jest zabójcza dla siebie samej. Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego - nie można kochać kogoś, jeśli siebie się nie kocha - o tym też mówi to przykazanie. Może być nawet i tak, że akurat teraz nie ma wokół ciebie ludzi, którym te cechy, które ty uważasz za ładne, byłyby potrzebne. Ale nic się nie martw - skoro Bóg nie mówi ci by się zmienić, to ma dla ciebie kogoś, kto będzie potrafił docenić, że właśnie taka jesteś. Na pewno się spotkacie. Musisz tylko trochę poczekać.

A więc te trzy elementy: dominacja postawy dawania, umiejętność walki o te wartości, które uważasz za ważne (szczególnie, gdy odnoszą się do twojego być) oraz całkowita tolerancja we wszystkim pozostałym - stanowią o tym, czy wasza miłość jest dojrzała.

I nie mówię, że ze ślubem trzeba koniecznie czekać, aż ta miłość w pełni dojrzeje - życie nie jest schematem i sam Bóg może was przynaglać - On doskonale was zna, zna wasze słabości, wie co stanowi dla was zagrożenie w waszej nauce miłości - ale tę decyzję należy podejmować w pełni świadomie. Nade wszystko ze świadomością, że tego wszystkiego, czego brakuje w waszej miłości, będziecie musieli się nauczyć już w małżeństwie - a to znacznie trudniejsze niż teraz. Ze świadomością, że ta nauka będzie was kosztowała wiele cierpienia. Ze świadomością, że twój chłopak może nagle przestać chcieć się uczyć i jego miłość może już do końca pozostać taką, jaką jest teraz, a nawet, że może w ogóle przestać chcieć kochać. To wszystko trzeba rozważyć i na to trzeba być przygotowanym.

Ale nade wszystko trzeba być wyczulonym na to, co mówi Bóg. Bo On nie zostawi ciebie samej z taką decyzją. On chce ci pomóc. Musisz tylko uważnie nasłuchiwać, bo nigdy nie wiesz kiedy i w jaki sposób do ciebie przemówi. Ale przemówi na pewno.



11.

Nie sposób mówić o miłości, nie mówiąc o Bogu. Byłoby to tak, jakby ktoś chciał oglądać słonia przez dziurkę od klucza. Analogicznie nie sposób mówić o niepowodzeniach w nauce miłości, nie mówiąc o szatanie.

Wspomniałem już, że szatan cieszy się, że tak na co dzień nie myślisz o swojej śmierci jako o spotkaniu z Bogiem, jako o akcie Bożej miłości. To jego sprawka. On ci nie powiedział, że nie spotkasz Boga - od razu byś w tym rozpoznała szatana i odrzuciła takie myśli. On ci powiedział: Czy aby na pewno spotkasz Boga?

I niby nic się nie stało. Ty nadal wierzysz, że Bóg jest, że czeka na ciebie, ale jednak gdy myślisz o swoim życiu, nie patrzysz na nie w perspektywie wieczności, lecz w perspektywie śmierci i zaczynasz zabiegać o szczęście. I nie mówię, że w seksie, czy w pieniądzach (czy ogólniej w posiadaniu). Nie. Ty jesteś wrażliwą dziewczyną i zabiegasz o szczęście w miłości - zabiegasz o chłopaka, by był, zabiegasz o męża, o dom, rodzinę, dzieci. Już słyszę twoje oburzenie, że co w tym złego, że to naturalne. Ja nie mówię, że w szczęściu jest coś złego - byłby to absurd - ja mówię, że o szczęście wcale nie trzeba zabiegać - ono będzie ci dodane.

Ale już szatan szepcze ci w drugie ucho: Nie słuchaj go. Popatrz, twoje koleżanki mają chłopaków, powychodziły za mąż, niektóre mają dzieci, a ty co? Na co czekasz. Masz przecież tylko jedno życie i wcale nie takie długie. Ze wszystkim musisz zdążyć. Po co ci bezsensowna miłość? Szkoda czasu. Nie masz go za wiele.

Jeszcze raz powtarzam: Ty masz uczyć się miłości, a nie zabiegać o szczęście. Ono będzie ci dodane - i to tyle ile go potrzebujesz. Zwróć uwagę, że jeśli każda twoja miłość byłaby szczęśliwa, to nawet nie zauważyłabyś, że miłości trzeba się uczyć. Bóg ciebie kocha i chce doprowadzić do Siebie, więc uczy cię miłości. Szatan próbuje Mu w tym przeszkodzić - podsuwa ci seks, gdy jest jeszcze za wcześnie, daje zasmakować, co to znaczy mieć, by przysłoniło ci to miłość, podsuwa kłamstwo, by twoja miłość nie była już taka czysta i to on wreszcie cały czas szepcze ci: pospiesz się, nie zdążysz, twój czas mija.

A przecież Bóg doskonale wie, ile dał ci czasu tu na ziemi. I wie, co ci jest najbardziej potrzebne. Doskonale wszystko zaplanował. Jeśli kochasz teraz kogoś, z kim trudno ci będzie związać swoją przyszłość, uważaj, by szatan tobą nie zawładnął, by nie wprowadził ciebie na drogę grzechu, ale nie wpadaj od razu w panikę, nie uciekaj przed tą miłością - w niej też jest jakiś zamysł. Jeśli nie jesteś w nikim zakochana, nie szukaj na siłę chłopaka, byle go tylko mieć. Widocznie ty masz jeszcze coś przemyśleć, jeszcze nie wyciągnęłaś wszystkich wniosków z poprzedniej lekcji. Wtedy, gdy miłość trwa, nie ma na to czasu. Nie oznacza to, że masz siedzieć zamknięta w czterech ścianach, ale niech to mieć chłopaka nie przesłania ci tego, co teraz dla ciebie jest naprawdę ważne.

Ty masz uczyć się miłości. A nigdy nie będziesz mogła z czystym sumieniem powiedzieć ja umiem kochać. Gdy potrzeba dawania zacznie dominować, będziesz mogła stwierdzić, że twoja miłość jest dojrzała. Ale choćbyś nawet przeżywała dojrzałą miłość wzajemną, nie będziesz mogła powiedzieć ja umiem kochać. Miłości będziesz uczyć się przez całe życie. A jeśli zaczniesz myśleć, że umiesz kochać, Bóg może zesłać na ciebie taką miłość, z którą ty nie dasz sobie rady, po to tylko byś nie ustawała w swoich wysiłkach (myślę, że większość miłości w trójkątach małżeńskich ma właśnie taką przyczynę). Ty masz uczyć się kochać. I to przez całe życie. Do końca.

A gdy to już będzie miłość do twoich dzieci nie zaczynaj nauki od samego początku - jakże często rodzice stawiają bariery tu tobie nie wolno, jakże często dając, oczekują czegoś wzamian, jakże często nie szanują wolności swoich dzieci. Oczywiście trochę to inaczej wygląda, gdy dziecko jest małe, ale dzieci bardzo szybko wyrastają, a rodzice jakby tego nie zauważali. Bo za bardzo przyzwyczailiśmy się dzielić miłości, jakby każda rządziła się innymi prawami. A miłość jest jedna. Tylko jej formy są różne.

Teraz właśnie, gdy uganiasz się za chłopakami, jest ten twój czas, gdy najłatwiej jest ci uczyć się miłości. Teraz możesz nauczyć się najwięcej. Teraz zdobywasz ten kapitał, z którego zyski czerpać będziesz przez całe życie. Im wcześniej twoja miłość dojrzeje, tym więcej szczęścia zaznasz w swoim życiu. O szczęście nie trzeba zabiegać - ono będzie ci dodane, ale ile tego szczęścia spotkasz, zależeć będzie od twojej miłości, od tego jak umiesz kochać.

Całe życie tu na ziemi masz na to, by się nauczyć kochać. A czy się nauczysz? Nie wiem. Ale musisz tego chcieć. To jest najważniejsze. Nie wolno nigdy przestać chcieć - właśnie na to czeka szatan.

10.

Oczywiście wszystko, co pisałem o miłości między ludźmi, odnosi się również do miłości między Bogiem a człowiekiem. A więc to, że Bóg nas wszystkich kocha oznacza, że każdemu pragnie dawać Siebie oraz oznacza, że ma co dać i że to co może dać, jest nam potrzebne. I oczywiście cieszy się, jeśli chcemy od Niego brać. Lecz my wcale nie musimy chcieć. I choć tym sprawiamy Mu ból, to do niczego nas nie zmusza. Nie po to dał nam wolność, by jej teraz nie szanować.

A czy mógłby sprawić, byśmy chcieli brać? Oczywiście, że tak. Wystarczyłoby, jeśli w każdym z nas rozbudziłby miłość do Siebie. Ta miłość nie może wywołać lęku, więc każdy by ją przyjął i każdy chciałby z Niego czerpać ile się da.

Jednak Bóg inaczej to urządził. On nie chce kukiełek. To my sami musimy chcieć Go pokochać i dopiero wówczas zsyła taką miłość. Im bardziej Go pragniesz, tym bardziej Go kochasz. To On zsyła tę miłość, ale ty decydujesz o jej początku i o jej końcu. W miłości między ludźmi to od ciebie nie zależy, ale tu tak.

Jest i druga różnica. My rozróżniamy przyjaźń od miłości, mało - inaczej kochamy rodziców, inaczej oni nas, a jeszcze inaczej kochamy się między sobą. I choć w każdej z tych form miłości występuje potrzeba dawania (zależna tylko od naszej dojrzałości), to jednak te formy różni sposób wyrażania miłości, różni intensywność przeżyć i wreszcie bariery, jakie stawiamy - tu tobie nie wolno, to tylko mój świat. Tymczasem Bóg kocha nas wszystkich jednakowo, każdemu pragnie dawać Siebie do końca, bez żadnych barier, bez żadnych granic. I choć nam to trudno przyjąć, to nasza śmierć jest również aktem Bożej miłości, bo dopiero po śmierci możemy w pełni z Nim się zjednoczyć. My to niby wiemy, ale na co dzień wcale tak nie myślimy (z czego tylko cieszy się szatan, bo dzięki temu ma do nas dostęp). W tekstach kanonizacyjnych dzień śmierci określany jest jako dzień narodzin dla nieba. Bo to tak jest.

Nasze życie tu na ziemi jest tylko przygotowaniem do spotkania z Bogiem; do spotkania z Bogiem, który jest miłością. I dlatego Bóg tak uparcie, a zarazem tak cierpliwie uczy nas miłości. W dniu sądu wcale nie będzie ciebie pytał o twoje grzechy (sama, czy z kimś i ile razy?). Jeśli potrafisz uznać, że jesteś grzeszna, to wszystkie grzechy zostaną ci wybaczone jeszcze tu na ziemi. Bóg zada ci inne pytania: Czy potrafisz kochać? Czy chciałaś się uczyć miłości? Czy potrafisz innych uczyć miłości? Tylko od tego zależy twoje zbawienie. I nieważne ile tych miłości było - jeśli ktoś jest wrażliwy długo nie musi się uczyć; ważne, czy nie opuszczałaś lekcji, czy nie musiałaś ciągle repetować w tej samej klasie. Tylko to jest ważne.

Bóg każdego kocha i każdego chce doprowadzić do Siebie. Każdego więc uczy miłości. Również tych, którzy nie potrafią Mu zaufać, również tych, którzy nie chcą Go kochać, a nawet tych, którzy w ogóle nie uznają Jego istnienia.

Ale taka miłość, co zwycięża wszystko jest możliwa tylko wówczas, jeśli tę miłość skieruje się z powrotem ku Bogu. Nie oznacza to jednak, że Bóg kogoś wyklucza ze swego planu zbawienia. Taka elementarna wiara, jaką jest miłość do Boga, jest niezależna od kultury, w jakiej człowiek się wychował. Każdy - chrześcijanin, buddysta, mahometanin, czy ktoś, kto wychował się poza Bogiem - jeśli tylko wyrazi swoją potrzebę Boga, otrzyma miłość do Niego i czerpiąc wprost z Jego miłości, będzie mógł doskonalić swoją miłość. Te uwarunkowania kulturowe mogą co najwyżej zniekształcać obraz Boga, ale nie są w stanie odciąć kogoś od Bożej miłości i pełnego w niej uczestnictwa.



9.

Miłość wszystko zwycięży.

Czy rzeczywiście? Czy zawsze?

Współczesny człowiek uwierzył, że wszystko sobie zawdzięcza. Jesteś kowalem swojego losu, Jak się postarasz, to przezwyciężysz wszystkie trudności, Ja wszystko tymi rękami - ile jest takich tekstów. A to wszystko bzdury. To się może wydawać prawdą, jeśli warunki są całkiem normalne, a nasze wysiłki są zgodne z tym, czego Bóg dla nas pragnie. Jeśli jednak chcesz podjąć się czegoś rzeczywiście trudnego, to jeśli tych swoich spraw nie powierzysz Bogu, jeśli nie oddasz ich Jego pieczy, to wszystkie twoje wysiłki okażą się bezowocne. Dotyczy to również miłości.

Posłużę się przykładem może niezbyt typowym, ale jednak znamiennym dla naszych czasów (zresztą, czy tylko dla naszych?).

Trójkąt małżeński.

Nie można przecież tak upraszczać, że to zawsze jest tylko seks - zapewne tak jest zazwyczaj, ale przecież nie zawsze. Czasami jest to prawdziwa miłość, którą zesłał nie kto inny lecz Bóg, bo tylko On rozdaje miłość. Co więc z tą miłością czynić?

Niektórzy boją się jej jak ognia. Chcieliby uciec od niej jak najdalej. Zapomnieć - to w nich dominuje. Jest to niewątpliwie postawa najbardziej bezpieczna. Ale czy najlepsza? Wszak to Boży dar, to Boże wezwanie. Chciałoby się powiedzieć nie w porę. Ale to przecież Bóg wybrał tę porę. A On wiedział co robi. Czy więc rzeczywiście ucieczka jest najlepszym wyjściem z sytuacji?

Inni przeciwnie. Rzucają się w wir tej miłości i szukają dla niej jakiegoś realnego oparcia, nade wszystko próbują budować wspólnotę. Niektóre dziewczyny decydują się wręcz na dziecko, byle tylko mieć jakieś pozory normalnego domu, mieć przynajmniej namiastkę własnej rodziny. Ale przecież to ich los najlepiej wskazuje, że to nie tędy droga. Lecz czy można się temu dziwić, że to za mało, skoro niejednokrotnie również prawdziwy dom, prawdziwa rodzina nie stanowi dostatecznego oparcia. Nie mówię, że to nie ma znaczenia. Ale to wszystko, co my w naszym zwykłym ludzkim rozumieniu przywykliśmy uważać za oparcie dla miłości, w gruncie rzeczy tym oparciem nie jest. Dotyczy to każdej miłości, ale widać to dopiero tak wyraźnie na takim przykładzie, jakim się tu posłużyłem.

Jedynym realnym oparciem jest Bóg. Tylko wtedy miłość wszystko zwycięży, jeśli zaczepi się ją bezpośrednio u źródła, bezpośrednio w Nim. Tylko Bóg rozdaje miłość, nikt inny, ale sama miłość jest bezsilna, jeśli człowiek nie skieruje jej z powrotem ku Bogu.

Warto zatrzymać się przy tym zdaniu.

Po pierwsze zawarte jest w nim stwierdzenie, że Bóg szanuje naszą wolność: Ja ci daję miłość, ale co z niej wyniknie zależy od ciebie; będę ci pomagał, będę wskazywał drogę, ale to ty musisz decydować, co masz robić. Daję ci miłość, to mój dar, lecz do niczego cię nie zmuszam. Ty wybierasz drogę.

Po drugie to zdanie mówi, że Bóg nas kocha. Tobie czasami tak trudno jest uwierzyć, że ktoś ciebie kocha. Nie, to niemożliwe. Za co? Uważasz, że nie zasługujesz na czyjąś miłość, więc w nią nie wierzysz. Zapominasz, że miłość wcale nie jest za coś. Pragniesz takiej miłości, która byłaby za nic, ale nie potrafisz uwierzyć, że to mogło przytrafić się akurat tobie. A Bóg nas naprawdę kocha za nic i niczego nie żąda w zamian. Choćbyśmy się Go wypierali, choćbyśmy w ogóle nie wierzyli, że On jest, to On i tak nas kocha. W to warto uwierzyć.

Bez takiej wiary, że Bóg ciebie kocha, twoja miłość łatwo może się zagubić w jakiejś rozpaczy. Łatwo wtedy o to, byś przeklinała dzień, w którym pokochałaś. Za to z tą wiarą zawsze odnajdziesz sens tej miłości, która trwa. Nawet jeśli ta miłość wiąże się z cierpieniem. Nawet jeśli poza cierpieniem nie ma nic w tej miłości. Cierpienie wydobywa nas z egoizmu. Nikt nikomu nie zadaje cierpienia dla własnej przyjemności (takie postawy są tak rzadkie, że można w ogóle nie brać ich pod uwagę). Jeśli ty cierpisz, to szukasz, czy to nie ty zadałaś wcześniej komuś cierpienie. Jeśli ty cierpisz, to pytasz, czy to cierpienie które ty zadałaś, nie jest jeszcze większe niż twoje. Pytasz, co teraz możesz uczynić, by to twoje cierpienie i to cierpienie przez którego ty cierpisz wydało owoce godne miłości. Jeśli tylko potrafisz przyjąć cierpienie, jeśli nie traktujesz go jak kary, to na tym cierpieniu rozwija się twoja miłość. Cierpienie też służy miłości. I dlatego Bóg wcale ciebie przed nim nie chroni. Za to pomaga ci odnaleźć jego sens, bo w takim zrozumianym cierpieniu nie ma już rozpaczy. To przed rozpaczą Bóg zawsze chce ciebie uchronić. Jeśli pojawia się rozpacz, to tylko dlatego, że nie dopuszczasz Boga do siebie. Czujesz się pokrzywdzona, gorzej potraktowana niż inni, gorzej niż na to zasługujesz. Jeśli nie potrafisz w to uwierzyć, że Bóg ciebie kocha, to w tych wszystkich trudnych wydarzeniach swojego życia nawet nie będziesz się starała odnaleźć jakiejś myśli, nie zadasz sobie pytania czemu to służy, a wtedy pozostanie ci tylko rozpacz.

Ale w tym zdaniu o skierowaniu miłości z powrotem ku Bogu zawarta jest jeszcze jedna myśl: my również powinniśmy Go kochać. I to tak całkiem dosłownie - tak jak chłopak kocha dziewczynę i jak dziewczyna kocha chłopaka. A jest to rzeczywiście możliwe. Bo Bóg jest całkiem realny, Bóg jest tuż tuż. Wystarczy sięgnąć ręką. On wcale nie mieszka w jakimś niebie (dokładniej - niebo jest wszędzie - Bóg wśród chmurek i obłoczków, to tylko obrazek dla małych dzieci). Jeśli kochasz Go właśnie tak całkiem dosłownie, to twoja miłość do chłopaka staje się pewniejsza, bardziej odważna. Bo ty wtedy ufasz Bogu.

Jeśli nie kochasz Boga, nie potrafisz Mu zaufać. Jeśli nie potrafisz Mu zaufać, to ta miłość, którą na ciebie zesłał, nie ma żadnego oparcia. Jest sama, bezsilna, bezbronna.

To wszystko jest w tym jednym zdaniu: Choć Bóg zesłał miłość, to ona sama jest bezsilna, jeśli człowiek nie skieruje jej z powrotem ku Bogu.

Ale jest w nim jeszcze coś: Jeśli tylko zechcesz pójść tą drogą, którą Bóg ci wskaże, to da ci swoją moc. Wola Boża sama się nie realizuje, lecz poprzez ludzi. I dlatego Bóg daje swoją moc tym, którzy chcą tę wolę urzeczywistnić. Miłość, to Boże wezwanie, Boża wola. Jeśli odpowiesz na to wezwanie swoim fiat, jeśli to będzie tylko fiat i nic więcej, tylko niech się stanie i nic więcej, jeśli nie dorzucisz do tego fiat żadnych własnych pragnień, jeśli nie będziesz chciała nic ponad to, do czego wzywa ciebie Bóg, to wtedy właśnie amor vincit omnia (przy okazji na marginesie, aby nikt nie miał wątpliwości – to jest rzymskie przysłowie). Bo do tego potrzebna jest Jego moc. A ty ją wtedy posiadasz. Masz udział w Jego potędze. Wtedy. I tylko wtedy.

A co z tą miłością w trójkącie?

Uważam, że tak jak każdą miłość, tak i tę należy przyjąć - wszak to Boży dar, a wszystko co od Boga pochodzi służy naszemu dobru; należy przyjąć, bo to Boże wezwanie, wezwanie do tego, by dawać siebie - a więc ta miłość też jest elementem planu zbawienia.

Ale trzeba pamiętać, że grzech niszczy człowieka. A szczególnie w takim przypadku grzech może wywołać lawinowe zniszczenie. A za tym przyjmując tę miłość należy natychmiast powierzyć ją Bogu. Mało. Należy nieustannie powierzać się Bogu. Tylko wtedy miłość wszystko zwycięży. Tylko wtedy szatan nie będzie miał do was dostępu; a nawet jeśli przez moment nad wami zapanuje, to i tak jego zwycięstwo będzie chwilowe - grzech nie zdąży zrobić spustoszenia. Tak należy postępować z każdą miłością, ale dopiero na takim przykładzie widać, jak to jest ważne.

Dalej. Musicie pamiętać, że to iż Bóg zesłał na was tę miłość nie oznacza, że rozwiązał wcześniej zawarte małżeństwo. A zatem tą miłością powinniście objąć również współmałżonka. I to oboje. On wcale nie jest przeszkodą w waszej miłości, lecz jedną z jej stron. Ta miłość to nie tylko wezwanie byście siebie wzajemnie sobie dawali, lecz również byście dawali siebie jemu, czy jej.

Czy to w ogóle realne? Ależ tak. Skoro Bóg wybrał dla was taką drogę, to dał wam również moc, byście tą drogą mogli iść. W tym się objawia cała Boża potęga, że to co po ludzku wydaje się niemożliwe, staje się realne, jeśli tylko człowiek potrafi Mu całkowicie zaufać. Całkowicie. To znaczy bez jakichkolwiek własnych kalkulacji.



8.

Kochasz go. Wsłuchujesz się w jego kroki. Wpatrujesz w jego gesty. Czekasz na uśmiech. Na słowa. Na znaki. Chcesz wiedzieć o nim wszystko: jaki jest jego ulubiony kolor, ulubione kwiaty, ulubiona książka... Chcesz znać całe jego życie: najpiękniejszy dzień, dzieciństwo, pierwszą miłość i miłości następne... A gdy umilknie od razu pytasz O czym myślisz?, bo boisz się, że chce zachować coś tylko dla siebie, a ty przecież chcesz brać od niego wszystko. Łatwo jest brać od tego, którego się kocha.

A ci niekochani?

Oni stanowią tylko tło. Ich się nie zauważa. Czasami nie zauważa się nawet, że kochają. Ich miłość nie jest miłością ostatnią. Oni dopiero uczą się kochać. Jednak oni też zostali wezwani, by dawać siebie. I oni też mają co dać. Zapewne coś niewielkiego, inaczej byłaby to miłość wzajemna, ale o to coś możesz zostać uboższa. Wielka to sztuka umieć brać, gdy nic wzamian się nie daje. Ale tego trzeba się nauczyć. I to nie ma nic wspólnego z egoizmem. Egoizmem byłoby dopiero żądanie czegoś od nich. Dary, które sami przynoszą, możemy i powinniśmy przyjmować. I to do niczego nie zobowiązuje.

Łatwo przyjmować takie dary, jeśli ten twój niekochany wie, że nic mu się wzamian nie należy. Jego miłość nie jest kłopotliwa. On zna swoje miejsce i wie, że czas jaki mu poświęcasz, jest z tego czasu, którego ci zbywa. Radością twojego niekochanego jest samo dawanie. Nic więcej. On zapewne jeszcze uczy się kochać, ale jego miłość jest już miłością dojrzałą i jest tylko oczekiwaniem na tę miłość ostatnią. Warto od niego brać. Warto przyglądać się jego miłości.

Trudniej przyjmować miłość od kogoś, kto uważa, że skoro daje, to mu się coś wzamian należy. On ma się dopiero nauczyć, że to nieprawda. To ty masz go tego nauczyć. Ale on też jest wezwany, by dawać siebie. I on też ma co dać. Nie powinnaś więc go odtrącać. Dopiero wtedy, gdy uczyć się nie chce, gdy czegoś od ciebie żąda, a nie potrafi zrozumieć, że nie ma do tego prawa, dopiero wtedy możesz dać mu lekcję brutalną - masz prawo wymagać uszanowania swojej wolności. Ale pamiętaj, że odmowa wszelkich kontaktów (proszę tego nie mylić ze wspólną decyzją, czy z tekstami typu Daj sobie spokój. Ja nie chcę być twoją dziewczyną, czy Wybacz, ale ja mam tak wielu przyjaciół, że nawet im nie mogę poświęcić tyle czasu, ile bym chciała), to wyraz braku akceptacji dla niego jako człowieka. Nie jako chłopaka, nie jako przyjaciela, lecz w ogóle jako człowieka. Bo czym innym jest nie mieć dla kogoś czasu (jest to oceniające, ale tylko relatywnie w stosunku do innych - jeśli nie jest zarozumiały, przyjmie to spokojnie, jeśli jest - przyda mu się nauczka), a czym innym nie chcieć kogoś znać. Nawet jeśli tylko zakładasz z góry, że on ciebie nie zrozumie i dlatego odmawiasz mu nawet prawa do rozmowy, to takie założenie również oznacza, że nie uważasz go za człowieka. Dlatego taką lekcją należy posługiwać się ostrożnie, by kogoś nie skrzywdzić. Należy się do niej uciekać dopiero wtedy, gdy się kogoś rzeczywiście nie akceptuje. A i wówczas powinnaś to czymś osłodzić, bo przecież nie akceptujesz go za coś konkretnego, a nie tak w ogóle.

Możliwy jest jeszcze jeden przypadek - ten twój niekochany również ciebie nie kocha, a jedynie pożąda. Wówczas nawet jeśli coś ci daje, to tylko po to, by w końcu zaspokoić swoje pożądanie. On nie znajdzie radości w samym dawaniu i sytuacja sama się rozwiąże. Nie widząc szans na spełnienie, lub uznając, że cena byłaby zbyt wygórowana, sam się wycofa. Bądź jednak ostrożna - to przecież szatan chce zniszczyć twoją miłość, tę która trwa, lub tę która ma właśnie nadejść. Uważaj.

Wielka to sztuka umieć brać, gdy nic wzamian się nie daje. Ale tego trzeba się nauczyć. Bo również te miłości nieodwzajemnione same nie przyszły - zesłał je Bóg. One także służą dobru - twojemu i twojego niekochanego. One też służą nauce miłości - twojej i twojego niekochanego. Tu nic nie dzieje się przypadkiem. W tym też był jakiś zamysł.




7.

Kocham ciebie. Bóg mi ciebie wybrał. Jest to Jego wezwanie, bym tobie dawał siebie. Ja to odczuwam jako pragnienie, ale to przecież Jego wezwanie, to Jego wola. Mógłbym nie chcieć, mógłbym stawiać jakieś warunki i choć Bóg do niczego by mnie nie zmuszał, to jednak olewałby moje warunki i nadal wskazywał swoją wolę. Bóg wzywa mnie, abym tobie dawał siebie.

Ale to oznacza, że ja mam co dać - inaczej by mnie nie wzywał. Oznacza również, że to co mogę dać jest tobie rzeczywiście potrzebne i to tobie bardziej niż komukolwiek innemu - inaczej wzywałby mnie do kogoś innego.

Ale ty możesz tego nie chcieć. I Bóg nie będzie ciebie do niczego zmuszać. Nie zmienia to jednak faktu, że On wie co jest tobie potrzebne i to On lepiej niż ty sama (nie oznacza to jednak, że ja rozumien na czym polega moja rola).

Ciebie kochają też i inni. Oni też są wezwani, by tobie dawać siebie. I oni też mają co dać. Ja nie mógłbym ich zastąpić - zapewne tego, co dać mają oni, we mnie po prostu nie ma. Ale oni nie mogą zastąpić mnie. Bo ja jestem potrzebny tobie taki, jaki jestem. A ja jestem jeden, jedyny, niepowtarzalny. Każdy jest jeden, jedyny, niepowtarzalny. Tego co dać mam ja, nie dostaniesz od nikogo innego. Tego co dać ma każdy z nas, nie dostaniesz od nikogo innego. Tu nikogo nikim nie da się zastąpić.

Ty kochasz jednego z nas. Też jesteś wezwana, by dawać siebie temu, którego kochasz. I ty też masz co dać. I to co możesz dać, jest potrzebne temu, którego kochasz. Może ci się wydawać, że nie masz nic do dania, ale się mylisz - Bóg wie lepiej.

Lecz ty kochasz tylko jednego z nas. Czy to oznacza, że wolno ci brać tylko od tego, któremu sama siebie dajesz?

Życie to nie handel wymienny. Branie do niczego nie zobowiązuje i nie daj sobie wmówić, że jest inaczej. Jest to dokładnie tak samo, jak dawanie nie oznacza, że mamy prawo żądać czegoś w zamian. Możemy i powinniśmy mówić, że czegoś chcemy. Ale po pierwsze wyrażanie pragnienia nie ma nic wspólnego z dawaniem, a po drugie - pragnienie czegoś, to jeszcze nie żądanie. Żądać mamy prawo tylko tego, by ktoś nie ograniczał mojej wolności.

Mieszanie tych pojęć jest oznaką niedojrzałości. W tym tkwi źródło większości konfliktów. Po tym można poznać klasę człowieka (a to ze mnie samochwała, ale nie daj się na to nabrać - mnie i tak nikt nie chce, ja wcale taki wspaniały nie jestem). Naucz się dobrze rozpoznawać te różnice. I nie w teorii. Ale w życiu.



6.

Parę słów o żądaniu.

Przed ślubem obiecywał, a teraz znowu.... Znacie? Znamy.

Tobie się wydaje, że można sobie kogoś wychować. Ba, że to jest banalnie łatwe. Wystarczy czegoś zażądać i jeśli tylko mu na tobie zależy, to od razu się zmieni tak, jak ty tego chcesz.

A to wcale nie jest takie proste. Nie mówię, że człowiek nigdy się nie zmienia. Ale po to by się zmienił, on sam musi tego chcieć. Takie przed ślubem obiecywał... to klasyczny przypadek przyjęcia przez kogoś obcych sobie reguł gry i odrzucenia ich, gdy tylko ustały przyczyny, dla których te reguły zostały przyjęte. Jemu rzeczywiście zależało na tej dziewczynie - on się przecież musiał zmuszać do tego, by postępować tak, jak ona tego chce. Dla niego to była katorga! Ale jak długo tak można? Każdy prędzej czy później odrzuci zasady, które są wobec niego zewnętrzne (a brakuje środków przymusu do ich egzekucji). Tylko wtedy zmiana będzie trwała, jeśli człowiek uzna zasady wg których ma postępować za swoje. Inaczej nic z tego. On sam musi chcieć się zmienić. I w miłości nie ma innej drogi, by ktoś się zmienił. Tylko ta.

Ale pamiętaj: taki człowiek, który uznał swoją niedoskonałość, który chce się zmienić, jest jak dziecko. I jak dziecko oczekuje podania ręki, gdy się zachwieje (ale w żadnym wypadku kurczowego trzymania za rękę). I jak dziecko pragnie, by go pogłaskać po główce, gdy uda mu się zrobić pierwszy krok. Jeśli chcesz, by twój chłopak rzeczywiście się zmienił, to mu w tym pomagaj, gdy on o to się stara, ale nigdy tego od niego nie żądaj. Takim głaskaniem po główce zdziałasz znacznie więcej niż żądaniami. Naprawdę.

A teraz popatrz na to od drugiej strony.

Jeśli żądasz czegoś od swojego chłopaka, a on tego nie spełni, to jest to dla ciebie mocno frustrujące. Jeśli zaś było to tylko twoje pragnienie, a nie żądanie, to pomyślisz sobie trudno, może jeszcze kiedyś, może się spełni. To czy coś jest twoim pragnieniem, czy też jest żądaniem, w gruncie rzeczy ma o wiele większe znaczenie w stosunku do ciebie samej niż w stosunku do twojego chłopaka. Warto więc żądać rzeczywiście tylko tego do czego ma się prawo.

Każdy ma prawo do własnej tożsamości, a więc prawo bycia tym kim jest oraz prawo decydowania o tym, kim chciałby być. Są to prawa elementarne, tj. każdy ma do tego prawo (ty, twój ukochany, twój niekochany, każdy) oraz są to prawa niezbywalne, tzn. tych uprawnień nie powinnaś nikomu przekazywać; dobrze jest, jeśli wokół ciebie są ludzie, których możesz się poradzić, jeszcze lepiej, jeśli tej rady szukasz u Boga, ale decyzja zawsze powinna należeć do ciebie (oczywiście Bóg nigdy nie będzie ci niczego narzucał, ale ludzie niestety bywa, że tak, a ty czasami chcesz, by to inni za ciebie decydowali).

Z tego właśnie wynika, że z jednej strony zawsze masz prawo żądać uszanowania tego kim jesteś, masz prawo żądać, by nikt ci nie narzucał jaką powinnaś być, ale z drugiej strony nie masz prawa żądać czegokolwiek innego, bo każde inne żądanie byłoby naruszeniem czyjegoś prawa do własnej tożsamości.

Jeśli zaś i tak sobie myślisz, że jesteś na tyle sprytna, by wyegzekwować swoje żądania, to muszę cię zmartwić - będzie to na krótką metę. Bo masz tylko jeden rzeczywiście skuteczny środek - odmowę wszelkich kontaktów, ale wtedy zmiana ciebie już nie dotyczy.




5.

Już tyle razy przestrzegałem przed Erosem, że pewnie teraz sobie myślisz co ten stary ramol pieprzy.

No więc jestem stary, nie musisz mi tego wypominać, ale od biedy do zetemesu by mnie jeszcze przyjęli. Ale byś mnie źle nie zrozumiała, winienem ci parę wyjaśnień.

A więc po pierwsze pożądanie nie jest grzechem. Jest elementem każdej dojrzałej miłości. I to wspaniale, że tak jest.

Po drugie bywa, że czasami pojawia się tylko pożądanie. Nie jest to miłość. Ale nie jest to jeszcze grzech.

Grzech jest dopiero wtedy, gdy pożądaniu ulegamy w niewłaściwym momencie i w niewłaściwy sposób. Ten niewłaściwy sposób, to instrumentalne traktowanie samego seksu, a także przedmiotowe partnera (partnerki). Z tym zapewne się zgadzasz, więc nie mam co się rozpisywać.

Twój sprzeciw budzi za to zakaz stosunków przedmałżeńskich. Łatwo było o zachowanie tej normy w czasach, gdy dojrzałość społeczna (t.j. zdolność założenia samodzielnej rodziny) przychodziła niewiele później po dojrzałości biologicznej. Teraz dojrzałość biologiczna przesunęła się nieco w dół, a dojrzałość społeczna zdecydowanie w górę. W sumie okres, którego dotyczy ta norma wielokrotnie się wydłużył. Tak więc dochowanie wierności tej normie stało się nieporównywalnie trudniejsze. Ale to że trudniejsze nie oznacza, że niemożliwe. Z drugiej strony, to że kiedyś ta norma była dochowywana, nie oznacza, że spełniała swoją funkcję.

Pomijając argumenty typowo seksuologiczne, a więc wszystkie niebezpieczeństwa przedwczesnej lub niewłaściwej inicjacji (tego nie wolno bagatelizować, ale zostawmy to na boku), są dwie przyczyny, dla których ten zakaz uważam za słuszny:

  1. Dojrzała miłość jest samym pragnieniem dawania; potrafi cieszyć się, jeśli coś dostaje, ale sama dając, niczego nie żąda. Tymczasem Eros ze swej natury jest jednoczesnym dawaniem i braniem. Dając jednocześnie bierzesz. Łatwo o rozszerzenie tej postawy na całą miłość. I to nie jest tylko teoria. Tak jest naprawdę. Im mniej dojrzała osoba wychodzi na spotkanie Erosa, tym większe tego niebezpieczeństwo. W efekcie może być nawet i tak, że dojrzałości już nigdy się nie osiągnie.
  2. Eros wytwarza więź. I to bardzo silną. A przecież każda miłość służy tej ostatniej. Lecz ty nie wiesz, czy to ta ostatnia. Najczęściej nie jest. Role się wypełniły, Bóg wygasił miłość, ale coś cię jeszcze trzyma. Ta więź jest całkiem realna. Bóg zsyła nową miłość, ale nie potrafisz jej przyjąć - być może właśnie tej, która miała być tą ostatnią.

Jak widzisz wszystko jest OK, jeśli decydując się na spotkanie Erosa jesteście już w pełni dojrzali, a miłość która trwa, jest miłością ostatnią. Lecz wy tego nie wiecie; nie wiecie, czy to tak jest.

Możesz mi teraz powiedzieć, że skoro cały czas piszę o miłości ostatniej, to gdzie tu związek z małżeństwem?

Życie nie jest schematem. Byłoby to bardzo wygodne, ale tak nie jest. I na szczęście, bo musisz przyznać, że byłoby to śmiertelnie nudne. Wyobraź sobie, że obowiązywałaby zasada piątej miłości: każda piąta miłość jest miłością ostatnią. Odliczyłabyś sobie - acha, piąta - no to zaczynamy. Schemat absurdalny, ale jakże wygodny. Małżeństwo też jest pewnym schematem. Znacznie bardziej elastycznym, ale nadal schematem. Każda norma etyczna po to, by mogła funkcjonować musi odnosić się do świata opisanego schematami. Inaczej nie byłaby czytelna. Ale przez to - samo dochowanie wierności normom bynajmniej nie gwarantuje, że spełni się to, czemu te normy służą (błąd faryzeizmu). Świat rzeczywisty jest o wiele bogatszy od świata opisanego schematami.

Ale Bóg wyposażył ciebie w instrumenty pozwalające na to, byś mogła się poruszać w rzeczywistości pełnej.

Pierwszym z nich jest głos twojego serca. Tam właśnie przemawia do ciebie Bóg. To Jego głos. Tym głosem Bóg ci wskazuje wydarzenia, ludzi, sprawy, które są teraz dla ciebie najważniejsze.

Drugim instrumentem jest głos sumienia. Ale tym głosem Bóg nie tylko mówi tego nie czyń, tego ci nie wolno, ale również to powinnaś zrobić, tylko tu możesz się czymś naprawdę wykazać; jeśli w tym się nie wykażesz, to niby żadne zło się nie stanie, ale skutki tego będą dalekosiężne, będą dotyczyć całego twojego, czyjegoś życia; ktoś na ciebie czeka; ktoś błądzi i po omacku próbuje wyjść, a ty znasz wyjście; masz w sobie dużo ciepła, lecz przedkładasz samotność nad kontakty z ludźmi, wśród których panuje zawiść i zazdrość... To też jest głos sumienia. (Ale żeby nie było niejasności: czasami samotność jest potrzebna, lecz bywa i tak, że Bóg próbuje ciebie z niej wyrwać, a ty się nie dajesz - wtedy właśnie odzywa się sumienie.)

Wreszcie trzecim instrumentem są znaki, którymi Bóg ciebie prowadzi, którymi wskazuje ci drogę, twoją drogę. Ten instrument też dobrze znasz, choć być może inaczej go nazywasz. To jest przecież intuicja. Jakieś wydarzenia, z pozoru odległe od tego co ciebie bezpośrednio dotyczy, podpowiadają ci rozwiązanie twoich spraw, twoich problemów. Czasami przychodzi też taki moment, że wydarzenia całego twojego życia nagle układają się w jakąś jedną nić, że widzisz ich sens, że potrafisz przeczuć ku czemu zmierza ta sytuacja, w której teraz jesteś. Mówi się babska intuicja - ale to nie dlatego, by tylko kobietom był dany dar odczytywania znaków; rzecz w tym, że w naszej kulturze obowiązuje prymat rozumu, a po to, by te znaki odczytać i by je przyjąć jako wskazania dane od Boga, trzeba odrzucić rozum, trzeba uznać, że istnieje rzeczywistość, której rozumem nie da się objąć - a to łatwiej przychodzi kobietom niż mężczyznom. Ale we współczesnym świecie ginie również i ta babska intuicja, bo współczesna kobieta też się czuje wyedukowana i też bardziej wierzy swojemu rozumowi niż tym znakom, które Bóg jej daje. Ja nie mówię, że rozum jest be, że należy być bezmyślnym. Przeciwnie. Należy rozwijać zdolność myślenia. Ale rozum nie powinien przesłaniać tego, co do ciebie mówi Bóg, lecz powinien służyć tym wskazaniom, które od Boga otrzymałaś.

Na razie jeszcze nie potrafisz wsłuchiwać się w ten głos, jeszcze nie potrafisz odróżniać, kiedy to rzeczywiście przychodzi do ciebie Bóg, a kiedy są to tylko twoje pragnienia, czy tylko twoje lęki. Ale nawet gdy się już tego nauczysz, to i tak nadal nie będziesz miała pewności, czy się nie mylisz, pewności, czy dobrze rozpoznałaś drogę, jaką Bóg ci wyznaczył. I dlatego konieczne do życia są schematy. Inaczej szybko byś się zagubiła. Gdyby ich nie było, łatwo by ci przychodziło usprawiedliwianie wszelkich zachcianek wolą Bożą. Chciałabyś zająć miejsce Boga. To dopiero byłaby twoja klęska. Nie potrafisz żyć bez schematów i to wcale nie jest żaden zarzut. One zapewniają ci poczucie bezpieczeństwa. Są naprawdę konieczne.

Ale czasami skwapliwie korzystasz z tego, że w pewnych okolicznościach norma przestaje służyć tym wartościom, które miała ochraniać, lub wręcz, że godzi w inne, wyższe wartości, by odrzucić całą normę. W ten sposób mogłabyś odrzucić każdą normę, bo każda odnosi się do świata opisanego schematami. Ale ty robisz to tylko w odniesieniu do tych, które są tobie niewygodne, które wymagają od ciebie pewnego wysiłku.

Wiesz, że nie zabijaj nie dotyczy tego, który w sposób bezpośredni zagraża twojemu życiu, czy życiu innych. A jednak nie odrzucasz całej normy. Stwierdzasz tylko, że jest pewnym uproszczeniem (a więc pewnym schematem myślowym), że inni nie występują przeciwko temu dobru, jakim jest życie ludzkie.

Przeczytałaś Jeśli kto przychodzi do Mnie, a nie ma w nienawiści swego ojca i matki, żony i dzieci, braci i sióstr, nadto i samego siebie, nie może być moim uczniem, a jednak szanujesz swoich rodziców, a przynajmniej wiesz, że powinnaś ich szanować, choćby tylko za to, że za ich pośrednictwem Bóg powołał ciebie do życia. Nie odrzucasz całej normy, a tylko zauważasz, że norma milcząco zakłada, że twoi bliscy pragną twojego dobra, potrafią je zawsze rozpoznać i ku niemu ciebie prowadzą (a więc znowu pewien schemat), że nigdy nie będę odwodzić ciebie od Boga, a przeciwnie - na Niego wskazywać.

Dlaczego nie mówisz, że nie zabijaj to bzdura, że czcij ojca twego i matkę twoją to bzdura, a tylko to nieszczęsne nie cudzołóż! Co?



4.

Parę słów o podrywaniu.

Każde skuteczne podrywanie polega na tym, by najpierw dziewczynę czymś zaintrygować, a później nie dać jej czasu na myślenie.

Niech się upaja chwilą, niech się rozmarzy, ale niech nie myśli. Stąd tak ważne jest tempo. Nie może być za duże, by nie wywołać lęku, ale nie może być za małe, by nie było czasu na myślenie. Z punktu widzenia rozumu każda miłość jest bez sensu. Każda miłość to niewiadoma. To co niewiadome budzi lęk. Przecież dobrze jest, jak jest. Po co coś zmieniać. Im bardziej ktoś niepewny siebie, tym bardziej boi się ryzyka, tym chętniej trzyma się tego, co pewne, co znane. A więc nie można dać czasu na myślenie.

To chłopak.

Teraz dziewczyna.

Prowokuje. Prowokuje na tyle, by pomyślał acha, mam szansę, ale nie na tyle, by już wiedział, że ją zdobył. Niepewność musi być, by nie miał czasu na myślenie o czym innym, niż tylko o tym jak ją zdobyć.

Rozpisałem to na klasyczny układ ról. Nie zmienia to jednak ogólności opisu. A teraz popatrz: przecież podrywanie to nic innego jak nasze przyzwolenie na to, by działał Bóg. On i tak działa i wszystko co się dzieje, dzieje się z Jego woli. Ale przecież On szanuje naszą wolność i do niczego nas nie zmusza. My możemy nie przyjąć tych darów, które On nam przynosi. Dotyczy to również miłości - możemy odrzucić miłość, którą On w nas rozbudzi. Ale podrywanie zawiera w sobie jeśli nie pragnienie, to przynajmniej z góry założoną akceptację dla miłości, która może się zrodzić. Jeśli miała się zrodzić, to gdy Bóg ją rozbudzi, zostanie przyjęta - rozum już został wyłączony. Jeśli miłości nie miało być, wszystko zakończy się flirtem. I fajnie. Jeśli tylko nie włączyliście w to Erosa, to nic złego nie mogło się stać.



3.

Ty już wiesz, że to Bóg zesłał na ciebie miłość i to dokładnie w tym momencie, w którym była tobie potrzebna. Nie za wcześnie i nie za późno. Wiesz również, że to On wybrał ci twojego chłopaka. Nie kogoś przypadkowego, lecz tego jednego, jedynego, niepowtarzalnego. A mimo to marudzisz, że za mało przystojny, że to baba a nie chłop, że jest szorstki, a w ogóle jak się czasami odezwie, to nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać. Nie po to nauczyłaś się patrzeć i nie po to nauczyłaś się myśleć, by teraz nie wiedzieć, że tobie należy się lepszy chłopak niż akurat ten.

Czy w tej sytuacji Bóg ma inne wyjście, niż sprawić, by tobie się wydawało, że on jest dokładnie taki, jakiego sobie wymarzyłaś? Takiego chłopaka kupisz.

Ten podstęp jest niezbędny. Ale przecież Bóg nie może ciebie oszukiwać. Musi zdjąć z twoich oczu zasłonę. Ty masz uczyć się miłości, a tu miłości jeszcze nie ma. Istotą miłości jest pragnienie dawania bez patrzenia, czy dostanie się coś wzamian, bez stawiania jakiś wymagań (dostaniesz jeśli ...), bez rachunków, czy ten chłopak zasługuje na twoją miłość, ba - nawet bez gwarancji, że będzie chciał cokolwiek od ciebie wziąć! Na razie potrafisz dawać tylko dlatego, że on jest naj... . Bóg musi zdjąć tę zasłonę, bo ty masz nauczyć się kochać.

I tu często zaczyna się błędne koło. Sądzisz, że to skończyła się miłość. Czujesz się rozczarowana, że ten chłopak wcale nie jest naj... i szukasz innego. Jednak nauczona doświadczeniem już wiesz, że nie można tak od razu w ogień. Jesteś ostrożna. Bronisz się przed rodzącą się miłością. Ale przecież ten chłopak chce ciebie zdobyć, a Bóg mu w tym pomaga, bo chce nauczyć ciebie miłości i twoja fascynacja rośnie. W końcu ulegasz. Żałujesz, że straciłaś tyle czasu - przecież rzeczywiście jest wspaniale. Ale znowu zdjęcie kurtyny i znowu rozczarowanie.

Wiele osób szuka tak przez całe życie. Inni dochodzą do wniosku, że miłość nie istnieje. A jeszcze inni czekają na tego naj... , że sam kiedyś przyjdzie, a póki co chcą mieć po prostu chłopaka - do tego przecież miłość nie jest potrzebna.

Trudny to moment, takie zdejmowanie zasłony i nie każdy potrafi to przekroczyć. A przecież to nie koniec miłości. Tu dopiero miłość się zaczyna. Jeśli przekroczyłaś ten próg, to choć twój chłopak nie jest już naj... (i tu cała lista naj...), to i tak jest najwspanialszy.

Garbaty? Ale jak zabawnie się garbi. Co chwila wyłazi z niego baba? Ale w tych najważniejszych momentach potrafi się zachować jak chłop. Szorstki? To tylko pozory - on po prostu nie potrafi wyrazić tego ciepła, które w nim jest. Gada głupoty? Tylko czasami. On naprawdę jest wspaniały i nie zamieniłabym go na żadnego innego.

Kochasz go i patrzysz na niego z miłością. Widzisz go takim, jakim jest, a nie takim, jakim chciałabyś by był.

Ale nie należy sobie niczego wmawiać. Życie nie jest schematem i nie ma jednego scenariusza miłości. Czasami rzeczywiście miłość miała się w tym momencie zakończyć.

Może marzyłaś o takim chłopaku na pokaz, takim, żeby wszystkie koleżanki ci zazdrościły, bo przystojny, bo błyskotliwy, bo gdzie by się nie znalazł, to od razu staje się duszą towarzystwa - może miałaś się przekonać, że to nie jest najważniejsze; może miałaś zmienić kolejność cech na swojej liście. A może chodziło o coś innego - ten twój chłopak nie jest taki jak twój wymarzony, lecz ty nie masz prawa żądać, by się zmienił - naruszałoby to jego wolność; może więc miałaś poznać granice swej tolerancji - poznać jakie są i zastanowić się, czy nie należałoby ich zmienić. A może chodziło tylko o to, byś zauważyła, że ten okres fascynacji to jeszcze nie miłość - już kochasz, ale to jeszcze nie miłość.

Najczęściej koniec okresu fascynacji to dopiero zaproszenie do miłości. Lecz nie należy sobie niczego wmawiać. Jeśli twój chłopak nie jest już wspaniały, jeśli na pytanie, czy nie mógłby to być ktoś inny odpowiadasz dlaczego by nie, to nie myśl czasem, że to tylko dzień powszedni miłości - ty go po prostu nie kochasz. Bóg wygasił twoją miłość. Nie oznacza to, że musisz z nim zerwać. Ale nie udawaj ani przed sobą, ani przed nim. Niech to będzie twój najlepszy kumpel, ale nie udawaj. Choćby tylko po to, by nie przegapić nowej miłości (a powodów znalazłoby się więcej).

Gdy już to wszystko wiesz, wróćmy do sprawy błędnego koła. Wydawać by się mogło, że by z niego wyjść powinnaś przełamać rozczarowanie tym, że twój chłopak jest inny niż myślałaś. Nie jest to jednak najszczęśliwszy pomysł - łatwo wtedy o wmawianie sobie miłości. Taka miłość nieautentyczna nie daje nic ani tobie, ani twojemu chłopakowi. Wyjścia z tego błędnego koła należy szukać na samym początku. Tkwi ono w zaufaniu, że Bóg rzeczywiście wybrał ci akurat takiego chłopaka, jaki teraz jest tobie potrzebny. I wcale nie jest powiedziane, że to twój wymarzony. Czasami taki wymarzony mógłby tylko utrudniać naukę miłości. Nieważne jaki on jest; ważne, że to akurat ten, którego Bóg ci wybrał.

A choć nie ma jednego scenariusza miłości, to jednak każda miłość zaczyna się od fascynacji - nawet wówczas, gdy przestałaś już marudzić, że to nie ten - bo każda miłość oglądana rozumem jest bez sensu. Jednak teraz twoja fascynacja jest już inna. W miejsce zachwytu, że on jest taki, jakiego sobie wymarzyłaś, pojawia się zachwyt, że on jest taki, jaki jest. I choć nie potrafisz jeszcze powiedzieć, co to konkretnie znaczy, to i tak wiesz już, że to ten.

A teraz popatrz: o ile przy tych młodzieńczych fascynacjach był wyraźny koniec - zdejmowanie zasłony, o tyle teraz nie ma takiej granicy - co raz lepiej go poznajesz i stopniowo przechodzisz od z góry przyjętej akceptacji do spojrzenia, jakim Bóg na nas patrzy - znasz go i akceptujesz w nim wszystko, akceptujesz go takim, jakim on jest.

Widzisz, ile może zdziałać zaufanie, że to Bóg wybrał ci twojego chłopaka? Póki tylko miłość trwa, póki nie wypełnią się wasze role, trwa również fascynacja. A przeżywasz ją tak samo silnie co fascynacje młodzieńcze. Warto więc ufać. Naprawdę.